2009-11-03

Jak dziecko we mgle

Sadurski (tym razem nieanonimowy bloger z czerwonej wierchuszki SB24) zdementowal pogloski jakoby wybieral sie w dyplomaty. Tyle lat szlifowania australijskich i wloskich brukow, a on jeszcze nie wie, ze nic tak dobrze nie otwiera w Polsce drogi do dyplomatycznej kariery jak dosadny paszkwil na emigracje. Taki paszkwil nadal wazy wiecej niz najlepsza szkola dyplomacji i pozwala nawet najglupszemu wielbladowi przecisnac sie przez ucho igielne Wojsk Łącznosci z Polonią. Nawet takiemu, co tajny raport z zagraniczej podrozy publikuje w blogu zamiast osobiscie przekazac Organom.

I niech nikt nie mowi, ze nic sie w Polsce nie zmienilo. Kiedys w prasie pojawialy sie siermiezne ogloszenia: "Czarną wolge oraz plaszcz skorzany sprzedam z powodu wyjazdu na placowke". Dzis czytamy w rubryce towarzyskie: "Dochodową katedre na wyzszej uczelni oddam w dobre rece z powodu nominacji na trzeciego sekretarza ambasady".
Ojczyzna znowu wzywa swych najlepszych synow.

2009-11-02

Przeżyłem własną śmierć - pan Czesław Adamusik

Za zgodą Autora publikuje i tu obszerne fragmenty wspomnień naocznego świadka rzezi na Woli w sierpniu 1944 roku.


Czesław Adamusik urodził się 22 kwietnia 1931 roku w Grodzisku Mazowieckim. Po dwóch miesiącach życia wraz z rodzicami i starszą o siedem lat siostrą Ireną, wyjechali do Warszawy w poszukiwaniu pracy. Jego ojciec był mechanikiem, natomiast matka, zajmowała się domem. Po przeprowadzce wychowywał się na warszawskiej Woli, zamieszkując w jednej z kamienic przy ulicy Gostyńskiej (obecnie ulicy Grenady). W chwili wybuchu Powstania Warszawskiego miał kontynuować swoją edukację w klasie siódmej, w Szkole Podstawowej nr 125 (obecnie Gimnazjum nr 47). Już w pierwszych dniach powstańczych rozstał się z ojcem, siostrą i szwagrem. Niedługo po tym sam miał zginąć, jednak jak mówi sam o sobie: "Przeżyłem własną śmierć". 


Tyle szczęścia nie mieli jedna pozostali członkowie jego rodziny. Matka została rozstrzelana dnia 5 sierpnia 1944 roku, podczas masowych egzekucji, przy ulicy Górczewskiej. Tego samego dnia rozstrzelano resztę jego najbliższych. Zginęli w drodze do szpitala przy ulicy Płockiej. Egzekucję matki widział na własne oczy, o śmierci ojca, siostry i szwagra dowiedział się przypadkowo, podczas spotkania z jednym ze świadków tego tragiczne zdarzenia. Jako osierocony chłopiec mógł liczyć na pomoc otoczenia, dodatkowo wiele razy doświadczył szczęścia w nieszczęściu. Zaprowadzony przez Niemców do hali Warsztatów Kolejowych, spotkał tam matkę swojego szwagra, która przejęła nad nim opiekę.  

Przeżyłem własną śmierć

1 sierpnia 1944 – wtorek

Dzień letni, ciepły i słoneczny. Tego dnia jako trzynastoletni chłopiec zabawiałem się beztrosko z kolegami, grając w różne gry podwórkowe. Pozostał jeszcze miesiąc wakacji, a od września do siódmej klasy szkoły podstawowej. Mieszkałem przy ul. Gostyńskiej 19/21 z rodzicami i starszą o siedem lat siostrą, od trzech miesięcy mężatką.


W tym dniu około godziny 16 na podwórku zbierały się małe grupki ludzi i o czymś nieprzerwanie rozmawiały. Zabawy poobiedniej już nie było, bo wszystkim, nawet moim kolegom, udzieliła się atmosfera tajemniczości, która z upływem czasu stawała się coraz bardziej niepokojąca. Zaciekawiony tą sytuacją i nie czekając na wiadomości z podwórka, wybiegłem na ulicę. Kiedy spostrzegłem młodych mężczyzn w długich letnich płaszczach, spacerujących po chodniku, domyśliłem się, że na coś się zanosi. U jednego z nich spostrzegłem wystającą spod płaszcza lufę karabinu. Zniecierpliwieni, co pewien czas spoglądali na zegarki. O godzinie 17 zawyły syreny i na ich rękach pojawiły się biało-czerwone opaski z napisem A.K.

Nieco przerażony pobiegłem do rodziców. Stali w oknie i przyglądali się powstańcom atakującym szkołę nr 125, w której podczas okupacji kwaterowali Niemcy. Po krótkiej walce szkołę zdobyto.
Nasza szkoła w czasie okupacji (1939-1945)

Wśród mieszkańców naszego domu wybuchł entuzjazm. Teraz wszyscy powtarzali: „Powstanie, powstanie”. Noc przespałem spokojnie. Natomiast rodzice, nie rozbierając się, czuwali do rana.

2 sierpnia 1944 – środa

Następny dzień nie przyniósł rewelacyjnych informacji. Wiadomo już było wszystkim, że walczy cała Warszawa. Co jakiś czas słychać było tylko odgłosy zaciętych walk.

3 sierpnia 1944 - czwartek

Druga noc minęła również spokojnie. Natomiast 3 sierpnia około godziny 14, czołg niemiecki spalił jeden drewniany segment naszego domu. Po tym wydarzeniu nastąpiło przygnębienie i niepewność o dalszy nasz los.

W nocy z 3 na 4 sierpnia nisko nad domami przelatywały samoloty, zrzucając ulotki. Kilka spadło na nasze podwórko. Treść ich zachęcała do dalszej walki z niemieckim okupantem. Obiecywano, że nadejdzie pomoc.

4 sierpnia 1944 - piątek


Czwarty dzień powstania nie przyniósł żadnych zmian w naszej sytuacji. Wszyscy zastanawiali się tylko nad tym, co przyniesie dzień następny.

5 sierpnia 1944 – sobota

I nadeszła sobota, 5 sierpnia. Dzień również ciepły i słoneczny. Odgłosy walk były coraz rzadsze i cichsze. Mogłoby się wydawać, że jest to dzień najspokojniejszy z dotychczasowych. Część mieszkańców rozeszła się do swoich mieszkań, inni pozostali na podwórku. Poprawiły się też nieco nastroje.

Około godziny 12.30 ktoś przybiegł z ulicy i krzyknął: ,,Ukraińcy zbliżają się do naszego domu, uciekajcie! Chowajcie się!” Nie oglądając się na innych, szybko pobiegłem z wiadomością do matki. Ojca mojego, siostry Ireny i jej męża Bogdana nie było w domu ani na podwórku. Matka zarzuciła na siebie ubranie, a mnie podała ciepłą jesionkę w obawie, że możemy tu nigdy nie wrócić. Zeszliśmy z pierwszego piętra na parter, gdzie było już kilka osób. Po kilku minutach doszły do nas z ulicy pierwsze wrzaski Ukraińców, a po chwili wpadło ich kilkunastu na środek podwórka. Wymachując pistoletami, przynaglali nas do wyjścia z klatek schodowych. Było nas razem około 100 osób i tylko kilkunastu mężczyzn. Mówiono, że kobiety i dzieci wyprowadzają poza obręb walk i uwalniają lub biorą do obozu, a mężczyzn rozstrzeliwują. Matka, zwracając się do mnie, szeptała: "Dobrze, że tata z Irką i Bogdanem gdzieś uciekli".

Ukraińcy rozkazali, aby wszystkie tobołki, paczki, torby i teczki pozostawić na miejscu. Pozostaliśmy z gołymi rękoma. Potem wyprowadzili nas na ulicę Gostyńską. Dołączyli jeszcze do nas nieznaną nam grupkę ludzi czekających na ulicy i poprowadzili w kierunku ulicy Górczewskiej. Tam, około trzydziestu metrów za wiaduktem kolejowym, po lewej stronie ulicy, zatrzymano nas. Była godzina 13. Od wiaduktu w stronę Jelonek stało dużo wojska, czołgów i ciężkiej broni maszynowej. Słońce prażyło, a z daleka dochodził swąd palących się domów.

Ustawiono nas w dwuszeregu, tyłem do ulicy. Przed nami, w odległości około czterdziestu metrów, stał betonowy, około 2,5 metrowy, wysoki mur, a za nim duże hale warsztatów kolejowych. Od muru oddzielało nas puste pole porośnięte zdeptanymi już łęcinami ziemniaków. Po prawej stronie stał dwu- lub trzypiętrowy, murowany budynek, odwrócony tylną ścianą do pola, a lewym bokiem przylegający do muru. Z lewej strony, po nasypie biegły tory kolejowe. Pod murem budynku leżały dwie sterty martwych ciał. Wśród nich widziałem jeszcze żywych ludzi, którzy z wielkim wysiłkiem unosili głowy, spoglądając na naszą grupę.

Dwa metry przed nami stały ciężkie karabiny maszynowe, wycelowane w stronę muru. Widząc to, domyślaliśmy się, co nas czeka. Z minuty na minutę rosło napięcie. Słychać było najczęściej powtarzane, ze łzami w oczach, słowa: "Rozstrzelają nas! Rozstrzelają!"

Własowcy, stojąc obok siebie, o czymś rozmawiali. Po kilku sekundach krzyknięto: "Przygotować kenkarty". Odetchnęliśmy nieco i powróciła iskierka nadziei. Trzymając przygotowane do sprawdzenia dowody osobiste, usłyszeliśmy następne polecenie: "Oddać złote przedmioty i zegarki". Matka przygotowała kolczyki i obrączkę. Kiedy wszyscy byli gotowi, Ukrainiec, przechodząc wzdłuż naszego dwuszeregu, zebrał wszystko do czapki. Po zakończeniu zbiórki usłyszeliśmy: "Pod mur!" Teraz wybuchła rozpacz. Jedni płacząc modlili się, drudzy klękając przed nimi wołali: "Nie zabijajcie nas! Nie zabijajcie!". Inni jeszcze krzyczeli: ,"Mordercy!"i obrzucali ich rozmaitymi wyzwiskami.

Spojrzałem na załzawioną twarz matki. Cała drżała i nic nie mówiąc, mocno przytulała mnie do siebie. Ale nikt się nie ruszał, wszyscy stali w miejscu jakby przyrośnięci do ziemi. Rozwścieczeni naszym uporem Ukraińcy, krzyczeli nieustannie: "Pod mur! Pod mur!". My, nie reagując już na ich wrzaski, staliśmy nieruchomo. Wreszcie, zniecierpliwieni, dopadli do nas i uderzając kolbami karabinów, popychali w stronę betonowego muru. Kiedy znaleźliśmy się na środku pola, odstąpili od nas, wracając do ulicy.

Staliśmy podzieleni teraz na małe, głównie rodzinne grupki, w odległości dwudziestu metrów od muru. Zniecierpliwieni własowcy dobiegli do ckm-ów a ktoś z naszej grupy krzyknął: "Położyć się, bo będą strzelać!" Teraz nastąpiły ostatnie rodzinne pożegnania.


Przytuliliśmy się mocno do siebie, a matka zapłakana kilkakrotnie mnie ucałowała, a potem w ślad za innymi, rzuciliśmy się twarzą do ziemi. W tej pozycji ckm-y były bezużyteczne. Matkę miałem przy prawym boku. Lewą ręką objęła mnie za szyję, a ja prawą ręką chwyciłem ją za kciuk i mocno ściskając, czułem w nim wyraźne bicie pulsu.

Lewą rękę wyciągnąłem do przodu ponad głowę. Tak leżąc, z czołem opartym o ziemię, czekaliśmy tylko na śmierć. Po kilkudziesięciu sekundach usłyszeliśmy zbliżających się do nas Ukraińców. Wkrótce byli już między nami i padły pierwsze strzały z ręcznej broni. Po chwili, z różnych stron, dochodziły jęki rannych i wołania: ,,Dobij!”. Kiedy powoli zbliżali się w naszym kierunku, wyraźnie słyszałem wesołą ukraińską rozmowę i coraz głośniejsze strzały. Wkrótce czułem, że stoją obok mnie. Trzymając kurczowo matki palec, czekałem w bezruchu w ogromnym napięciu. Po kilku sekundach padł ogłuszający strzał i Ukrainiec odszedł o parę kroków dalej. Nie czując bólu i nie tracąc przytomności, wiedziałem, że nie jestem ranny. Egzekucja trwała jeszcze parę minut i żołnierze wycofali się do ulicy. Pozostało wielu zabitych i jęczących z bólu rannych.
Wykorzystując ich nieobecność, uniosłem lekko głowę i spostrzegłem na mojej lewej, wyciągniętej ręce, zakrzepłą krew moich sąsiadów. W tym też momencie słyszałem jakby przelewanie się płynów w matki wnętrznościach, a puls w jej kciuku stopniowo słabł, aż przestał być wyczuwalny. Zaniepokojony odezwałem się półgłosem: ,,Mamo, żyjesz? Odezwij się!”. Kompletna cisza.

Upłynęło kilka sekund i poczułem, że mój prawy bok jest mokry. To była jej krew. Jeszcze kilka razy potrząsnąłem ręką matki, pytając coraz głośniej: ,,Mamo! Mamo! Żyjesz czy nie?!”. Nie odezwała się więcej.

Teraz byłem już sam. Trzymając jej zimny kciuk, wiedziałem, że ojciec mój, siostra Irena i jej mąż Bogdan nie dowiedzą się nigdy prawdy. Myślałem, gdzie mogą być i w jakiej są sytuacji.

Po kilkunastu minutach powrócili Ukraińcy kontynuować egzekucję, w sposób podobny do poprzedniego. Chodząc między nami, strzelali przez około dwadzieścia minut. Jeden z nich zatrzymał się obok mnie. Słysząc trzask zamka karabinowego wstrzymywałem nawet oddech, ale nie miałem już żadnej nadziei. Padł strzał, a po chwili usłyszałem jęk leżącego obok mnie mężczyzny i wołanie: ,,Dobij!’’. Ukrainiec odszedł parę kroków dalej, a ,,Dobij!’’ powtórzyło się jeszcze kilka razy i ucichło. Odeszli po raz drugi. Znów zapanowała cisza, a wśród niej, rozmyślając o pozostałych najbliższych mi osobach, powstało we mnie teraz ogromne pragnienie życia.
Zacząłem się gorąco modlić. Zwracając się do Boga, najczęściej powtarzałem: „Boże ocal mnie, ratuj!”. Od tej pory modliłem się nieustannie, tak jak potrafiłem, po dziecięcemu, tak jak dziecko prosi swojego ojca o to, na czym mu bardzo zależy. Modląc się, usłyszałem rozmowę zbliżających się do nas Ukraińców, a po chwili, kontynuowanie egzekucji. Strzały i jęki rannych były coraz rzadsze. Tym razem przeżyłem najbardziej dramatyczną chwilę. Jeden z żołnierzy przechodząc, podsunął mi swój but pod lewą nogę i przerzucił ją na prawą. Udając nieboszczyka, puściłem ją bezwładnie.

Serce biło mi mocno, a w myśli powtarzałem: „Boże, Boże ratuj”. Wycofywanie się i powracanie Ukraińców następowało jeszcze kilkakrotnie. Kiedy powrócili po raz szósty - ostatni, panowała kompletna cisza. Nikt nie wołał: „Dobij”. I nikt nie jęczał. Nie padł już ani jeden strzał. Słyszałem tylko rozmawiających Ukraińców. Kiedy odeszli, nastał zmrok. Miałem nadzieję, że do rana już nie przyjdą. Teraz powstała iskierka nadziei, ale byłem bezradny. Nie wiedziałem, co mam począć. Próbować ucieczki? Ale dokąd? Jasna, księżycowa noc i palące się o kilkadziesiąt metrów budynki, przypominały raczej dzień niż noc. Pozostanie natomiast w tym miejscu do rana oznaczało pewną śmierć. Wyczerpany psychicznie i fizycznie, modląc się, usnąłem wbrew własnej woli. Obudził mnie szelest łęcin ziemniaczanych, który z upływem sekund stawał się coraz wyraźniejszy. Ktoś powoli zbliżał się. Po chwili zatrzymali się przy mnie. Leżąc prawie sparaliżowany ze strachu, usłyszałem szeptaną, polską mowę. Uniosłem lekko głowę i ujrzałem cztery osoby czołgające się po ziemi. Kiedy mnie zobaczyli, natychmiast zapytali, czy jestem ranny i dodali: „Jeśli nie, to dołącz do nas, będziemy uciekać”.

Wysunąłem się spod sztywnej ręki matki i patrząc na nią, pożegnałem się po raz ostatni. Dołączyłem do nich i czołgając się pomiędzy trupami, ruszyliśmy w stronę torów kolejowych. Mijaliśmy dziesiątki martwych ciał z roztrzaskanymi głowami lub rozprutymi brzuchami i wnętrznościami leżącymi obok nich. Przez pół godziny przeszliśmy około trzydziestu metrów, a do torów pozostało jeszcze dwadzieścia.

(...) Zatrzymaliśmy się, aby odpocząć przed ostatnią próbą ucieczki. Obok nas był dół o średnicy trzech metrów i półtora metra głęboki. W naszej pięcioosobowej grupie była kobieta lat około czterdziestu, ranna w obie nogi i z dużym upływem krwi, dwie dziewczyny po dziewiętnaście lat, chłopak lat piętnaście i ja; najmłodszy z nich - lat trzynaście. W tym miejscu było w miarę bezpiecznie. Rosło wysokie zielsko i nawet w pozycji siedzącej nie mogliśmy być widziani. Ranna kobieta powiedziała: „Wy uciekajcie, a ja tu pozostanę, bo jestem bardzo osłabiona”.

6 sierpnia 1944 – niedziela

Podczas odpoczynku, wbrew naszej woli, wszyscy usnęliśmy. Obudziłem się pierwszy i uklęknąłem. Noc wydawała mi się wyjątkowo widna. Panowała cisza i nikogo w pobliżu nie było. Pozostali spali twarzą do ziemi. Po chwili zorientowałem się, że jest to już wczesny ranek dnia następnego.

Kiedy odwróciłem głowę w stronę warsztatów kolejowych, spostrzegłem Ukraińca idącego na miejsce egzekucji. Było już za późno ukryć się w zielsku. Zauważył mnie i przystanął przypatrując mi się z odległości dwudziestu metrów. Stał jakby zdziwiony, skąd się tu wziąłem. Takie wzajemne wpatrywanie się w siebie trwało kilkanaście sekund. Bałem się, że za chwilę mnie zastrzeli. I jakbym przeczuł, podniósł karabin i skierował go w moim kierunku Zachowałem absolutną ciszę, a w myśli kończyłem ostatnie słowa modlitwy. W tym momencie cztery pozostałe osoby obudziły się jednocześnie i natychmiast, jakby za pociągnięciem sznurka, uklękły obok mnie.

Własowiec, jakby zdumiony, lekko drgnął, opuścił karabin i zaczął się rozglądać po całym terenie, szukając żyjących jeszcze osób. Trwało to następne kilkanaście sekund. Potem zbliżył się do nas na kilka kroków, podniósł karabin i wymierzył prosto w nas. Obie młode dziewczyny zaczęły płakać i krzyczeć: „Nie zabijaj!”. Ja natomiast przenosząc się myślami do Boga, powiedziałem: „Boże, myślałem, że mnie już ocaliłeś”. Nie dokończyłem jeszcze ostatniej sylaby, kiedy z odległości dwudziestu metrów ktoś krzyknął: „Halt!” Ukrainiec spojrzał w stronę, skąd dochodził głos, opuścił karabin i poszedł w kierunku miejsca egzekucji.

Na chodniku oddzielającym pole straceń od nasypu kolejowego stało trzech oficerów niemieckich. Ruchem ręki przywołali nas do siebie. Wstaliśmy i niepewni jeszcze swego losu, wolno szliśmy. Ranną w nogi kobietę podtrzymywały dziewczyny. Z upływu krwi była tak słaba, że po dwóch, trzech krokach padała na kolana. Jednak za każdym razem, przy naszej pomocy, podnosiła się, ale z wielkim wysiłkiem.

Kiedy wreszcie doszliśmy, kazano nam stanąć na chodniku. Ranna, pozostając bez pomocy, upadła na kolana i wspierając się na rękach, ciężko oddychała. Jeden z Niemców podszedł do niej dwa kroki i strzelił w plecy.

Nas prowadzono przed sobą, a kiedy zwalnialiśmy kroku, popychano lufami karabinów. Po przebyciu około stu metrów, znaleźliśmy się przed główną bramą warsztatów kolejowych. Stało w niej dwóch wyższych rangą oficerów niemieckich. O czymś pomiędzy sobą rozmawiali i po kilku sekundach znaleźliśmy się po drugiej jej stronie. W tym momencie nasze drogi się rozeszły. Każdy poszedł w swoim kierunku i straciliśmy ze sobą kontakt na zawsze.

Wszedłem do wewnątrz ogromnej hali wypełnionej po brzegi ludnością cywilną, głównie z Woli. Patrząc na te tysiące mężczyzn, kobiet i dzieci pomyślałem: „Mieliście szczęście, że Was tu przyprowadzili”.

Jednocześnie wstąpiła we mnie wielka nadzieja odnalezienia tu ojca, siostry Ireny i jej męża. Nie namyślając się długo, rozpocząłem poszukiwania. Zacząłem się pytać o nazwisko ojca, które z kolei było podawane przez inne osoby dalej, aż obiegło całą halę. Nikt się nie zgłosił. Pytałem więc o nazwisko siostry po mężu - Kowalska. Teraz ktoś z daleka krzyknął, wymachując jednocześnie ręką, mówiąc: „Tu jest Kowalska”. Przeciskając się przez zatłoczoną halę, poszedłem we wskazane miejsce. Odnalazłem tam nie siostrę, ale jej teściową. Miała przy sobie dwoje najmłodszych dzieci: dziewięcioletnią Krystynę i dwunastoletniego Aleksandra. Kiedy mnie zobaczyła, powiedziała, żebym ich nie szukał, bo gdyby tu byli, to już by się odezwali. Kazała mi usiąść obok siebie i poczęstowała chlebem. Na jej pytanie, co się stało, że jestem tu sam, opowiedziałem jej cały przebieg zdarzenia.

Objęła mnie za ramiona i przytuliła do siebie. W ciągu kilkudziesięciu sekund w tej pozycji usnąłem. Kiedy się przebudziłem, głowę miałem opartą na jej kolanach. Dowiedziałem się też, że spałem dwie godziny.

Za chwilę nastąpi wymarsz, ale nikt nie wiedział dokąd i w jakim celu. Wyprowadzono nas za bramę i skierowano w stronę ulicy Górczewskiej, a potem w kierunku Urlichowa. Po obu stronach ogromnej masy ludzi, gdzie nie było widać początku, ani końca, szli, co parę metrów od siebie, uzbrojeni Niemcy i Ukraińcy.

Z Urlichowa przeprowadzono nas na Jelonki. Tu w pobliżu wsi Chrzanów wpędzono na teren ogrodzony drutem kolczastym. Był to ogromny dół o łagodnych zboczach i suchym dnie, porośnięty trawą, o średnicy około pięćdziesiąt i głęboki około dwadzieścia metrów, z przyległym do niego płaskim terenem.

Była godzina 12. Słońce prażyło i powstało pragnienie picia, a wody nie było. Siedzieliśmy na trawie w oczekiwaniu na dalsze losy. Pani Kowalska pocieszała mnie i utwierdzała w przekonaniu, że na pewno odnajdę ojca i siostrę, i jakoś to będzie. Wierzyłem w to, co mówiła, bo dodawała mi sił i podtrzymywała nadzieję.

Siedząc nieco uspokojony, nieustannie powracałem myślami do dnia poprzedniego. Najczęściej widziałem matkę, zapłakaną. roztrzęsioną i przytulającą mnie do siebie, a w kilka minut później już umierającą przy moim boku.

Po około trzydziestu minutach zauważyłem zbliżającego się, osiemnastoletniego wówczas, Heńka Marciniaka, kuzyna Pani Kowalskiej. Podszedł do nas i zwracając się najpierw do mnie powiedział: „Twój ojciec, Irena i Bogdan nie żyją. Zginęli dzisiaj o godzinie piątej przed szpitalem wolskim od strony ulicy Górczewskiej” i jako naoczny świadek zaczął opowiadać: „Kiedy Ukraińcy zbliżali się do naszego domu, Twój ojciec, Irena, Bogdan, ja i trzech innych jeszcze mężczyzn schowaliśmy się do piwnicy spalonego 3 sierpnia drewniaka. Ukraińcy, którzy wkroczyli na podwórko, domyślali się, że wiele osób ukrywa się po piwnicach i różnych innych zakamarkach. Rozpoczęli długotrwałą strzelaninę. Po kilkunastu minutach przenieśli się na drugą stronę budynku. Tam padały kule jak grad. Wykorzystując chwilową ich nieobecność, przenieśliśmy się do piwnicy sąsiedniego budynku na ulicę Gostyńską 17, będącego własnością Pani Kowalskiej.

Posiadał on piwnicę o grubych, betonowych ścianach. W jednym z pomieszczeń było małe niepozorne okienko z widokiem na podwórko. Po kilku minutach przyszło przed dom dwóch własowców, aby sprawdzić, czy kogoś tam nie ma. Bojąc się wejść do piwnicy, położyli u jej wejścia słomę, sami natomiast schowali się za drewniany płot oddalony o kilka metrów od budynku, a lufy karabinów ustawili w kierunku drzwi piwnicznych. Słomę podpalili i trochę dymu dostało się do piwnicy. Bogdan nie wiedział, co się dzieje i myśląc, że pali się budynek, wybiegł z pistoletem w ręku. Będąc w drzwiach, otrzymał serię z karabinu maszynowego w obie nogi powyżej kolan. Przebiegł kilka kroków do przodu i padł pod płotem. Kilka sekund później zaczął wołać: „Irena, wody!”. Chwyciła kubek i biegła do wyjścia z piwnicy, ale w ostatniej chwili zdołano ją zatrzymać. Pokazano jej przez małe, niepozorne okienko piwniczne Ukraińców schowanych za płotem. Powiedzieliśmy Irenie, aby poczekała, dopóki stąd nie odejdą i wówczas przeniesiemy go do piwnicy. Wydawało się, że zrozumiała. Wykorzystując jednak naszą nieuwagę, po raz drugi powtórzyła ucieczkę, tym razem udaną. Sytuacja była identyczna jak z Bogdanem. Teraz obydwoje leżeli cicho. Ukraińcy pomyśleli, że nie żyją i w piwnicy nikogo już nie ma, więc po kilku minutach odeszli. Słoma w tym czasie szybko się spaliła, nie powodując żadnych szkód.

Teraz wyszliśmy na podwórko i przenieśliśmy ich do piwnicy. Obwiązaliśmy im rany podartymi prześcieradłami przesiedzieliśmy tam do rana dnia dzisiejszego. Skoro tylko nastał świt, przybiegł do nas jeden ze znajomych z informacją, że szpital przy Płockiej przyjmuje rannych, ale zdrowe osoby rozstrzeliwują. Powiedział nam również, że Was wczoraj rozstrzelali. Teraz dopiero ojciec Twój dowiedział się o Waszej pewnej śmieci.

Po krótkiej rozmowie postanowiliśmy podjąć ryzyko i uratować im życie. Było nas razem siedem osób, w tym dwie ranne. Zrobiliśmy prowizoryczne nosze dla Ireny, bo nie mogła stanąć na nogi, a Bogdan, lżej ranny, wspierając się na ramionach dwóch mężczyzn, szedł wolno o własnych siłach. Irenę niósł Twój ojciec z innym mężczyzną. Ja szedłem obok nich. Szliśmy wyludnioną ulicą Płocką. Zbliżaliśmy się do szpitala. Kiedy znaleźliśmy się na wprost głównej bramy, od strony ulicy Górczewskiej ujrzeliśmy przy niej, w odległości około dwudziestu metrów, kilku uzbrojonych Niemców stojących w rozkroju. Z ulicy Górczewskiej skręciliśmy w alejkę prowadzącą do bramy. Szliśmy bardzo powoli w ich stronę. Niemcy puścili serię z karabinu maszynowego, trafiając w obie nogi Twojego ojca. W tym momencie nosze z Ireną puścił i upadł ranny na ziemię. Powstało zamieszanie, a mnie udało się niepostrzeżenie odskoczyć od nich i dołączyć do grupy dwudziestu osób stojących obok szpitala, nad wcześniej wykopanymi rowami schronu przeciwlotniczego. Służyły one teraz do grzebania rozstrzelanych. Będąc wśród nich, obserwowałem dalsze wydarzenia.

Podszedł do nich jeden z Niemców, pokazał niewielki mur stojący przy budynku szpitalnym i kazał Bogdanowi i pomagającym mu mężczyznom stanąć przed nim do egzekucji. Leżąc na noszach i widząc, że idą pod mur, Irena zaczęła przeraźliwie krzyczeć. Wtedy stanął nad nią Niemiec i strzeli jej w usta. Martwą rzucili do rowu i zasypali ziemią. Bogdana i dwóch pozostałych rozstrzelali kilka sekund później, a Twojego ojca, rannego w nogi, wrzucili do rowu i na rozkaz Niemca próbowali zasypać żywcem.

Wśród nas był tylko jeden szpadel, a pozostali zasypywali rękami. Ojciec, kiedy poczuł na sobie grubszą warstwę ziemi, unosił się i zrzucał z siebie ziemię. Tak powtarzało się kilka razy. Zdenerwowany Niemiec rozkazał trzymającemu szpadel uderzyć go w głowę. Zbyt długo się namyślał i nie wykonywał rozkazu. Podszedł do niego Niemiec i strzelił mu w głowę. Wpadł martwy do dołu. Szpadel dał innemu z nas z tym samym poleceniem. Widząc, co przed chwilą się stało, podszedł do Twojego ojca i patrząc w odwrotnym kierunku uderzył go w głowę. Teraz stracił przytomność i został zasypany. Od tego zdarzenia upłynęło pół godziny i przywieziono rozkaz wstrzymania egzekucji ludności cywilnej. Wówczas ustawili nas w dwuszeregu i przyprowadzili do warsztatów kolejowych".

Na tym zakończył opowiadanie.


ps.


Dzis 2 listopada 2009 roku w kosciele św Wojciecha na warszawskiej Woli odprawiono msze w inencji ofiar rzezi na Woli. Po mszy odslonieto tablice w jednym tylko miejscu masakry, przy drewnianym krzyzu na ulicy Gorczewskiej 32. W tym tylko jednym miejscu zamorodowano na przeciagu kilku dni 12 tysiecy mężczyzn, kobiet i dzieci. Mordowano całe rodziny, od niemowlat do starców. Jak udało sie sie ustalic ocalało jedynie osmiem osob, w tym pan Czesław Adamusik.

Jakiekolwiek proby porównan traca sens wobec tak liczby pomordowanych jak i faktu ze byli to, nie tak jak chociazby w Katyniu, - cywile. W tym setki, jesli nie tysiace dzieci. Tylko w tym jednym miejscu na Woli !


Wspomnienia pana Adamusika ujrzały swiatlo dzienne dzieki nauczycielom z pobliskiego Gimnazjum przu ul. Grenady. Po raz pierwszy znalazly sie dzieki pomocy Maryli i Foxa na portalu blogmedia:


http://blogmedia24-historia.blogspot.com/2009/09/czesaw-adamusik-wspomnienia-czesc-1.html

http://blogmedia24-historia.blogspot.com/2009/09/czesaw-adamusik-wspomnienia-czesc-2.html

http://blogmedia24-historia.blogspot.com/2009/10/czesaw-adamusik-wspomnienia-czesc-3.html


Dziekuje Vilio za mozliwosc umieszczenia ich i tutaj.





Elytki oraz apel o pomoc dla IPNu

Mowiac o elitach mamy zazwyczaj na mysli cream of the cream, te smietanke, prawie maselko, na samiusienkiej gorze. Analizujac problemy wspolczesnych Polakow nie wystarcza ograniczyc sie do tego. Szef firmy, CEO, Pan Prezes, czy jak sie to teraz w Polsce nazywa, jest elitą dla swoich kierownikow. Z kolei kierownicy stanowia elite dla szeregowych pracownikow. W dzisiejszej Polsce sprawy nie popsuly sie wylacznie na samej gorze, popsuly sie az do poziomu kierownikow, majstrow i zwyklych obywateli.
Elity nadaja ton zyciu spolecznemu. Jezeli majstry oszukuja i kradna to nie pomoze wymiana prezesa. Innymi slowy, gdyby juz dzis zeslac na Madagaskar, albo na profesure jakiegos lewicujacego uniwersytetu, Adama Michnika, ten symbol skurwienia elytek o bolszewickich korzeniach, to i tak pozostanie w kraju pulk Wojciechow i dywizja Kawalerow, ktorzy szukac beda nowego guru, a nie znajdujac go pograza sie w kulcie Adasia na zeslaniu. W zaden sposob nie przyjdzie im do glowy by przestac krasc, oszukiwac, lajdaczyc sie, lub uprawiac lewacką propagande. Sami mieliby zakwestionowac jedyny dorobek swojego zycia?

Nikt nie ma nerwow ze stali i dlatego wszawska elytka wpada od czasu do czasu w panike, tyle ze nawet nie ma z czego sie posmiac przy takich okazjach, okazuje sie jedynie, ze smrod moze byc zalosny.
W rozpaczliwe konwulsje wpadl ostatnio Wojciech Sadurski. Pewnie nie moze pogodzic sie z mysla, ze na zawsze pozostanie pograzony po czubek glowy w tej fekalnej lewackiej elytce.
Kolesie emancypowali go zbyt szybko. Okazuje sie, ze zbyt pospieszny awans z zsowietyzowanego fornala na forysia michnikowszyzny latwo uderza do glowy i rozkwita maniakalną wscieklizną.

Korzystajac z okazji przypominam, ze pojawiajacy sie w moich wpisach SADURSKI WOJCIECH nie jest osobą znaną z fizjonomi oraz z prob publicystycznych w klubokawiarni S24. Jest on natomiast anonimowym WS, bez twarzy, adresu, CV, bez numeru pesel, rozpoznawalnym jedynie po numerze swoich akt IPN BU 001043/1507.
Bylo znacznie wiecej takich jak on bohaterskich synow, ktorzy nieomal zgineli za ojczyzne.
IPN BU 00191/119 - SKALSKI ERNEST KAJETAN
IPN BU 00191/459 - LESKI KRZYSZTOF
Skoro IPN nie chce lub nie moze o nich pisac, to przynamniej my nie pozwolmy odejsc im w zapomnienie, nie pozwolmy odejsc ich heroicznym czynom i codziennej trosce o dobro ojczyzny.
Stworzmy im od nowa zyciorysy, biografie, opiszmy bohaterstwo i zmudny codzienny patriotyzm, dodajmy nowe twarze, jakies watle cialka, rodziny i przyjaciol. Powolajmy w tym celu Klinike III RP, a jej szefem niech zostanie doktor Frankenstein.

* * *

Goraco polecam ostatni felieton Andrzeja Kumora.
Uczennice sa dumne z siebie, albowiem od trzech lat twierdzą, ze merytoryczna dyskusja z polskim lewactwem prowadzi na manowce, jest stratą czasu i pospolitowaniem sie z posowieckimi fornalami. Najgorsze jest jednak to, ze taka dyskusja nie prowadzi ani do jakiegos "pojednania", ani do konstruktywnych wnioskow, ani do sensownej wizji przyszlego panstwa. Czegokolwiek nie mowilaby polska lewizna i po jakie argumenty by nie siegala, wszystko co wydobywa sie z ich smierdzacych pyskow sprowadza sie zawsze do jednego mianownika: "gadamy by ocalic naszą pozycje, to co nagrabilismy, oraz nasze przywileje".

Nie bojmy sie lewackich palantow, mozna ich spokojnie ignorowac, banowac, spuszczac ze schodow, a najbardziej upierdliwych po brzytwie.